Z mas ludowych/chłoporobotniczych może wyjść zarówno Noam Chomsky, jak i Jakub Szela, jak i Margaret Thatcher, a każde będzie miało trochę racji. Personalizacja wysiłku, patronizacja – brak odruchu. Wolałbym chyba zamieszkać przy "ul. Postępu", niż "Łukasiewicza", a na pewno przy "ul. Fizyków", niż "von Lenarda". Z drugiej strony, bez tego pozytywny aspekt ludzi łatwiej wykasować ze świadomości zbiorowej. I znów nierozstrzygnięty dylemat elitaryzm-egalitaryzm: czy w zbiorowości jest na tyle słuszności, aby o tę świadomość dbać?