Przeczytałem wczoraj tekst Mateusza Kacperskiego na KryPie, zatytułowany "Lewica musi dojrzeć do poboru". Tytuł mocno bejtowy i z tezą więc jak na osobę, która szanuje swój czas i spokój ducha naturalnie kliknąłem w niego. Lektura artykułu wywołała we mnie najpierw zdenerwowanie, a potem pozostawiła mnie z dziwną konsternacją: to o co w końcu autorowi tekstu chodzi?
Na początku zgodnie z przewidywaniami autor argumentuje, że należy przywrócić obowiązkową służbę wojskową ponieważ jesteśmy w trakcie wojny hybrydowej z Białorusią. I że lewaki powinny w końcu porzucić liberalną doktrynę "wojska zawodowego", przestać być (nie zgadniecie) "lewicą kawiorową" i wziąć odpowiedzialność za państwo. Tak więc mamy klasyczne szczucie poczuciem winy, choć tym razem nie od starego dziada który do wojska nie zostanie już powołany, a przez faceta, który przeszedł dobrowolną służbę wojskową.
Potem robi się dziwniej. O ile autor zwraca uwagę, że pomysły Lewicy dotyczące służby cywilnej są niewystarczające, ponieważ w razie W powinna być rezerwa do strzelania z moździeży na froncie, to potem samemu proponuje... służbę cywilną w ramach aparatu państwowego? Zdaniem Kacperskiego każdy obywatel (bez względu na płeć) powinien odbyć służbę dla państwa: wojskową lub jako "objector" służbę cywilną. Jak to ma się do początkowej tezy o brakach kadrowych w WP i wieszczenia, że nas wróg przewagą liczbową zaleje - nie wiem. W tekście też przemilczany jest wątek naszej obecności w sojuszu wojskowym, oczywiście żeby zagrać na emocjach i poczuciu pilności.
Co mnie osobiście uderza to argument autora, że narzucony obowiązek odbycia służby wojskowej/cywilnej będzie miał potencjał wychowawczy, tworząc poczucie solidarności między klasami społecznymi i uczący postaw obywatelskości. Naturalnie do samego pomysłu odgórnego nauczania cnót obywatelskich mam spore zastrzeżenia, ale też czy militaryzacja społeczeństwa jest najlepszym podejściem do osiągania celów, które ma w założeniu realizować już istniejący system powszechnej edukacji publicznej?
Proponowany pomysł budzi racjonalne lęki przed sposobem wykonania wszystkich wymienionych zadań związanych z poborem. Efektywność państwa polskiego oraz dominującą w polityce kultura siły raczej nie napawają optymizmem, że taki model służby na wzór modelu skandynawskiego będzie bliższy pierwowzorowi. Doświadczenie i traumy pokoleniowe raczej każą sądzić, że wyszłoby z tego kolejne narzędzie opresji na modę wschodnią, z trepami urządzającymi falę na cywilach, wałkami na poszczególnych stanowiskach, unikaniem służby jeżeli należy się do przyjaciół królika, nieadekwatnym wynagrodzeniem za ową "służbę" itd. Słowem: dalej będzie kartonowo, a ciężar obronności będzie ponosić jednostka wyrwana z swojego środowiska akurat w miejsce, gdzie aparat państwowy uzna to za najkorzystniejsze.
Jeżeli Wojsko Polskie nie jest w stanie zrekrutować masy chętnych do pójścia w kamasze (po pierwszym roku przygotowawczym większość nie może kontynuować kariery wojskowej ze względu na brak wakatów) to siłowe wcielanie ludzi czy to w moro czy w granat lub biel nie poprawi ani o jotę obronności obywateli.
Ale chłopaczki będą mogli dalej fantazjować o wielkim męstwie, dumie i poświęceniu, bawiąc się w swoich piaskownicach.